Spędzanie czasu w domu nabrało ostatnio zupełnie innego wymiaru i znaczenia. Początkowo z entuzjazmem, z czasem – tracimy zapał i chęci do wielu zajęć, oddając się , chcąc nie chcąc, marazmowi. Tyczy się to również pielęgnacji – o ile na początku tej domowej kwarantanny każdy chętnie nadrabiał i zużywał kosmetyczne zapasy – wiem, że z czasem ten wigor nieco opada. Dlatego też dziś przychodzę z inspiracyjną listą najfajniejszych, moim subiektywnym zdaniem, produktów z perfumerii Douglas.
Perełki pielęgnacyjne z Douglasa
Przygotowując to zestawienie, od razu wyznaczyłam sobie pewne zasady. Po pierwsze – ograniczyłam się właściwie do samej pielęgnacji, bo z wiadomych względów, inwestowanie w makijaż to obecnie, poza hobby i rozwijaniem umiejętności, trochę mija się z celem. Na pielęgnację zwykle w normalnych warunkach brak nam czasu, a teraz – warunki ku temu, by pół dnia paradować w maseczce na twarzy i oddać się balsamowaniu przesuszonej skóry są jak znalazł. Po drugie – starałam się wskazać na kosmetyki z przystępnej półki cenowej, czyli takie, które spokojnie możecie zaryzykować do testów. Po trzecie – oprócz właściwości pielęgnacyjnych, mojej znajomości lub sympatii do danej marki czy funkcji, zwracałam uwagę na… potencjalną przyjemność płynącą z ich stosowania. To czas, żeby odrobinę sobie dogadzać – zapachem, wyglądem, konsystencją. To co – subiektywny przegląd pielęgnacyjnych umilaczy z Douglasa czas zacząć.
Krok 1: oczyszczanie twarzy
Warto zacząć po bożemu, czyli od kroku, który choć obowiązkowy – ja sama w chwilach zabiegania traktuję po macoszemu. Oczyszczanie twarzy to rano i wieczorem rytuał, któremu powinnyśmy poddawać się skrupulatnie i przynajmniej w kilku krokach, a jak wiadomo – wciąż wiele osób ogranicza się albo do przetarcia twarzy płynem micelarnym, albo mycia jej wodą z mydłem. I nie, brak makijażu nie zwalnia nas wcale z dokładnego i przemyślanego oczyszczania twarzy – przeciwnie, skoro to czas swoistego detoksu skóry i wzmożonej pielęgnacji, nie podkładajmy sobie nogi zaniedbując właśnie ten pierwszy i bardzo istotny krok. Nie będę Wam podsuwać metodologii czy teorii – wiadomo, są szkoły siedemnastu kroków oczyszczania, są i te bardziej minimalistyczne. Podpowiem jednak konkretne kosmetyki, które na pewno zminimalizują czas, a pozwolą uzyskać widoczny efekt.
Pianki Clochee to moje odkrycie 2020 roku. Wcześniej niechętnie sięgałam akurat po pianki w ogóle, bo kojarzyły mi się z nie do końca skuteczną formułą, która, choć łagodna – nie do końca spełniała swoje zadanie. Ta pianka autetycznie rozpuszcza zanieczyszczenia (co widać po spływającym podkładzie), jest gęsta i wydajna, a oprócz tego – pięknie pachnie i pozostawia skórę czystą, ale nie suchą i skrzypiącą. Możecie jej używać bezpośrednio na dłonie i na twarz, ale ja uwielbiam ją stosować razem ze szczoteczką Foreo – wibrujące działanie i malutkie wypustki powodują, że pianka (i każdy inny „czyścik”) znacznie lepiej się pienią, plus mechanicznie doczyszczamy powierzchnię skóry. W tej roli fajnie sprawdzi się też żel oczyszczający Caudalie – dodatek kwasu salicylowego funduje skórze dodatkowe działanie antybakteryjne i oczyszczające.
Jeśli chodzi o peeling, to dla mnie jest on często integralną częścią oczyszczania i pod tę kategorię bardziej go podciągam. Zwłaszcza te enzymatyczne stosuję często i gęsto, bo nie działają tak intensywnie jak klasyczne zdzieraki. Linia kosmetyków dr Ireny Eris, w tym peeling na bazie papainy to mój udany powrót po jakimś czasie. Stosuje się go naprawdę przyjemnie, skóra jest minimalnie podrażniona, lekko zaczerwieniona, ale i gładka w dotyku, a pory domknięte.
Krok 2: pielęgnacja twarzy
Po dokładnym oczyszczeniu, można sobie pozwolić na odrobinę bardziej niż zwykle zaawansowaną pielęgnację. Ja jak zawsze, podchodzę do zadania na kilka frontów: multimasking, czyli różne maseczki równolegle, a do tego – krem, serum i peeling do… ust. Jeśli chodzi o maski, moim odkryciem jest StarSkin Close-up Firming BioCellulose Mask. Nie jestem fanką masek w płachcie – nie przepadam za uczuciem mokra i zimna na skórze, ale ta jest nasączona optymalnie, przylega zamiast zjeżdżać z twarzy, no i… działa. Zawarty w niej koktajl z owoców egzotycznych czy kokosa wyraźnie zmiękcza skórę i przyjemnie ją nawilża. Oprócz tego, punktowo nakładam Glamglow Super-Mud Clearing Treatment na problematyczne miejsca – genialnie kasuje niedoskonałości w trakcie powstawania i te rozhulane.
Po maskowaniu – kropla serum. Wklepuję je pod krem albo… dodaję do niego. Przypadkowy nabytek, czyli serum marki własnej Douglas Correcting Unifying Serum okazało się być bardzo skuteczne. Zauważyłam ładne wyrównanie koloru i spłycenie zmian na skórze, co przy mojej naczyniowej i naznaczonej pamiątkami po trądziku cerze jest zawsze działaniem pożądanym. Serum lubi się z kremem, więc na niego ląduje właśnie on – i jest to nowość z The Ordinary. Natural Moisturizing Factors + HA to wszechstronny krem o działaniu mocno regenerującym – intensywnie odżywia, nawilża, ale też za sprawą kwasu hialuronowego – napina i uelastycznia. Lubię za lekką konsystencję i czekam na efekty w dłuższej perspektywie.
Pamiętając, że twarz to także usta – przypominam i o nich, bo tu pielęgnacja jest wyjątkowo sprawna i skuteczna. Za sprawą cukrowego peelingu Ecooking, w którym znajduje się jeszcze olej z moreli i masło shea, jednocześnie usuwam suche skórki i odżywiam usta – wyjątkowo przyjemny i ekspresowy, również co do efektów, zabieg który warto wykonywać często i „przy okazji”.
Krok 3: pielęgnacja ciała
Pielęgnacja ciała to dla mnie chyba największa obecnie zmiana. Bez bicia przyznaję, że nie mając specyficznych problemów skórnych, po prostu rzadko kiedy poświęcałam czas na balsamy czy peelingi – zwykle wystarczał mi ten domowy, kawowy, z kroplą olejku, aby uzyskać szybki efekt 2 w 1. W ostatnim czasie zauważyłam jednak drastyczny wzrost przesuszenia skóry – może to kwestia składu wody jaka leci obecnie z kranu? W każdym razie, warto poświęcić odrobinę więcej czasu i na tę kwestię, zwłaszcza, że lato czeka w kolejce.
Moja pielęgnacja ciała musi się stricte wiązać z przyjemnością płynącą z jej stosowania – inaczej po prostu się zniechęcam. Na szczęście, w Douglasie znalazłam ultraprzyjemne formuły i produkty, do których stosowania nie trzeba się zmuszać. Jako posiadaczka wanny, lubię większość zabiegów przeprowadzać już na etapie kąpieli. Dodatek olejku to w kąpieli idealna droga na skróty: wystarczy kilka kropli, żeby woda się natłuściła, a zarazem to samo stało się z naszą skórą. Ten z Jo Malone to taka mała ekstrawagancja, ale pachnie obłędnie, ma super skład (awokado, jojoba, migdałowy) no i zdobi łazienkę jak mało który. Drugim moim ulubieńcem czy to pod prysznicem czy w wannie, jest piankowy żel pod prysznic Rituals. On działa na podobnej zasadzie jak męskie żele do golenia – wyciskacie odrobinę żelu, a on natychmiast zamienia się w gęstą i kremową pianę. Pachnie bardzo intensywnie, orientalnie, jak prosto ze SPA – a w składzie też znajdziemy olejki, więc dodatkowa wartość pielęgnacyjna zachowana.
Ostatni z myjących sprzymierzeńców to kremowa pianka Organique, która wygląda jak porcja ubitej śmietany w słoiczku. Jej stosowanie to czysta przyjemność, jest lekka jak chmurka, a dzięki dodatkowi gliceryny, podczas mycia tworzy na skórze ochronny filtr.
Po kąpieli czas na dodatkową porcję nawilżenia i tu dwie kolejne opcje do wyboru. Ta szybsza, to mgiełka do ciała Organique – w składzie znajduje się pantenol, kwas hialuronowy czy emolienty z masła shea. Cudownie pachnie mango i pozwala w kilku szybkich ruchach dodać skórze przyjemnej warstwy ochronnej.
Mówiąc o pielęgnacji ciała, nie sposób jest pominąć dłonie. Obecnie bardziej suche niż kiedykolwiek, poprzez częstą dezynfekcję, noszenie rękawiczek czy po prostu bardziej intensywne mycie, wymagają regeneracji. O ile dotąd mogłam użyć kremu do rąk opcjonalnie, tak teraz stale mam w pobliżu jakieś opakowanie. Balsam do rąk Naturativ cudownie pachnie wanilią, karmelem i cytryną, a w zaskakująco lekkiej formule ukryły się olej słonecznikowy, masło awokado, kwas hialuronowy czy witamina E. Opakowanie z pompką stoi u mnie zawsze na biurku, dzięki czemu pamiętam, aby po nie sięgać.
Krok 4: regeneracja włosów
I wreszcie temat, który wymaga najwięcej cierpliwości, ale daje chyba najbardziej wymierne efekty. Włosy – czyli kategoria, która potrafi naprawdę się odwdzięczyć za odrobinę uwagi.
Po pierwsze – przed przystąpieniem do jakichkolwiek zabiegów, nasuwam na czoło moją pluszową opaskę, która idealnie zbiera włosy w miejscu i pozwala równolegle działać i z nimi, i z twarzą bez wchodzenia sobie w drogę. Pierwszym krokiem w jakiejkolwiek pielęgnacji jest oczyszczanie, i nie inaczej jest z włosami – ja akurat w kwestii szamponów bardzo mocno eksperymentuję i często je zmieniam, ale to co naprawdę robi różnicę, a stosuję przy każdym myciu – to odżywka. Jako posiadaczka włosów o wszelakich potrzebach – i suchych i farbowanych i potrzebujących objętości, często z nimi eksperymentuję. Odżywka udowalz intensyfikująca kolor z dodatkowym filtrem UV rewelacyjnie wzmacnia połysk, i w ten sposób faktycznie ten kolor wydobywa – widać to od razu po umyciu, zwłaszcza gdy wysuszę włosy na szczotce. Wzmacniająca odżywka l’Oreal z witaminą B6 i biotyną z kolei wzmacnia włosy, a warto pamiętać, że tak naprawdę zadbanie o ich strukturę i wzmocnienie u podstaw, pozwala walczyć o błysk, kolor i całą resztę. Tutaj faktycznie widzę przyjemne pogrubienie włosów, dociążenie i rewitalizację.
Do zadań specjalnych wkracza spray wzmacniający i zapobiegający wypadaniu włosów John Masters Organic. To jeden z tych produktów, który zachwyca wszechstronnym działaniem, bo i pobudza wzrost, i reguluje przetłuszczanie, a do tego – odświeża i poprawia objętość u nasady. Skład opiera się na ziołach których jest tu aż 19, a na plus zasługuje też fakt, że po zastosowaniu nie trzeba od nowa myć włosów, łatwiej jest więc stosować go odpowiednio często.
Najcięższym zawodnikiem w tej klasie jest regenerująca maska Phenome. To naprawdę genialny produkt, którego skład mówi sam za siebie. Wyłącznie naturalne ekstrakty z roślin, nawet w roli wody jest tu po prostu sok z limonki. Oprócz tego mnóstwo maseł i olejków, więc to dość mocna i ciężka maska dla zniszczonych włosów. Działa jak kompres, warto więc stosować ją np. raz w tygodniu i zaaplikować pod czepek lub ręcznik, pozostawiając na jakiś czas. Rewelacyjnie dociąża, nawilża i odżywia włosy, chociaż może też sprawiać wrażenie przeciążania – dlatego wystarczy odrobina i faktycznie raz w tygodniu.
That’s all, folks!
To by było na tyle, jeśli chodzi o mój subiektywny przegląd perełek pielęgnacyjnych z Douglasa. Jeśli coś wpadło Wam w oko, pamiętajcie, że:
- macie 15% rabatu za zapisu na Newsletter
- bezpłatną wysyłkę od 89zł
- bezpłatny zwrot
Zachęcam Was gorąco do tego, żeby poświęcić sobie trochę więcej czasu, skupić się na tej pielęgnacji i być może w ten sposób osiągnąć odrobinę lepszy spokój ducha. Przy okazji, jeśli wyjdziemy z domowej izolacji odrobinę smuklejsze, gładsze i nabłyszczone – to tylko dodatkowa korzyść :).
Dodaj komentarz