Essence Brit-Tea : elegancka herbata w limitowanej edycji

Z limitowanymi edycjami kosmetyków jest tak, że albo wywołują furorę, albo przechodzą zupełnie bez echa. Te letnie, często charakteryzują się feerią neonowych barw i nawiązaniem do tropikalnego klimatu, dlatego tym bardziej (miło) zaskoczyła mnie tegoroczna nowość od Essence, Brit-Tea – czyli limitka inspirowana brytyjską elegancją, pełna pastelowych barw i stonowanego szyku. Zapraszam na herbatkę!

Brit-Tea to gratka dla fanek pasteli. W skład kolekcji wchodzą przepiękny róż, błyszczyki, lakiery, baza i akcesoria, wszystko bez wyjątku w odcieniach pudrowego różu, przybrudzonych beży i fioletów. Dodatkowo, urzekająca jest sama oprawa graficzna kosmetyków – od nazw, po opakowania. Jakoś nawet papierowy pilniczek do paznokci w filiżanki zachęca do użycia bardziej, niż ten klasyczny. Ale po kolei. Najbardziej intrygującymi dla mnie kosmetykami były róż i baza. Akurat byłam na etapie przeglądania różnych baz rozświetlających, więc trafiła mi się ona idealnie. Make tea not war to kosmetyk, który naprawdę się w tej kolekcji udał. Od rozświetlacza w tej formie oczekuję delikatnego efektu, a nie wrażenia obsypania twarzy brokatem – i tak też jest w tym przypadku. Baza ma kremową, lekko żelową konsystencję, pozbawioną typowego silikonowego wykończenia. W kwestii barwy, to po wyciśnięciu otrzymujemy morelowy kleks, w którym zatopiona jest delikatna perła – trochę jak w podkładzie Rimmel Wake Me Up – w żadnym stopniu nie są to widoczne gołym okiem drobinki. Na skórze tworzy to efekt subtelnej tafli, i faktycznie nadaje użytemu później podkładowi wyraźnej lekkości i lepiej odbija światło. Baza to koszt 10,99zł i w tej cenie uważam ją za naprawdę udaną propozycję.
Niekwestionowaną ozdobą kolekcji jest także róż – gdy wrzuciłam jego zdjęcie na Instagram, padło wiele porównań do droższych kosmetyków ze względu na jego misterny, elegancki wygląd. Faktycznie, wytłaczany róż składający się z 3 odcieni to małe dzieło sztuki. W użyciu trochę rozczarowuje – pigmentacja nie powala, a kolory zdecydowanie nadadzą się lepiej dla szlachetnych bladolicych, niż tych muśniętych słońcem, ale to wciąż fajny róż który nie pyli się i nie osypuje, a gdy już nałożymy go nieco więcej, by efekt był widoczny – utrzymuje się na policzkach elegancko przez kilka godzin. Zgodnie z nazwą, uświetni letnie przyjęcie w ogrodzie 😉 Tea-riffic garden party dostaniecie za 13,99zł.

W oko wpadły mi też błyszczyki – od razu spodobała mi się ich naturalna kolorystyka – pierwszy, Tea is the new coffee to syrenkowy, opalizujący nude, a drugi kandydat, Pink to go to już landrynkowy róż. Oba błyszczyki są dość transparentne i poza delikatną taflą koloru, pokrywają usta mieniącymi się drobinkami, które jednak nie wypadają tandetnie, bo są naprawdę drobne i o odpowiedniej barwie, by nie wyglądać nachalnie. Są dość kleiste, ale po chwili ładnie osiadają na ustach i dają przyjemne wrażenie nawilżenia. Ich cena to 7,49zł. 
W moje ręce wpadły jeszcze, poza kosmetykami, akcesoria – dwa rodzaje pędzli i gąbkowy aplikator do cieni. Poza urokliwym wyglądem, zwłaszcza pędzel do pudru jest bardzo przyjemny w użytku, a dwustronny pędzel do cieni spisał się całkiem nieźle jeśli chodzi o ich blendowanie. Gąbeczkowy aplikator najlepiej sprawdza się, gdy używam go wklepując miejscowo, na środek powieki jakiś połyskliwy cień, również na mokro.Nie można też pominąć drobiazgu, jakim są kolczyki różyczki – osobiście noszę tylko kolczyki w formie sztyftów, więc od razu wpadły mi w oko. Są leciutkie i delikatne, przydadzą się do niejednej letniej stylizacji.
Tym razem Essence spisało się naprawdę dobrze, jeśli chodzi o tę kolekcję. Pudrowe odcienie i estetyka produktów szczerze przypadły mi do gustu. Jeśli i do Was przemawia ta estetyka, to dajcie mi znać – może uda mi się skomponować dla Was jakieś urokliwe, herbaciane zestawy… 🙂
 Essence Brit Tea