Home office: metamorfoza 9m sypialni

Do tego wpisu zabierałam się długo. Dobrych kilka dni trwał wyścig z zimowym światłem, które pojawia się na kwadrans i znika, nim zdążę chwycić za aparat; a z racji tego, że mój mały remont ledwo zdążył się skończyć i domowe biuro wciąż nabiera kształtu, wydawało mi się też puste i nieskończone. Ponieważ jednak dostawałam już sporo pytań o moją metamorfozę, a i sama byłam ciekawa jak to wszystko wyszło – oto jest. Moje domowe, 9-metrowe biuro, sypialnia i garderoba. Zapraszam, jest kawa i pianki.

 

Osoby z mojego otoczenia mają chyba serdecznie dosyć mnie i moich perypetii związanych z nieustannym urządzaniem, przemeblowywaniem i maniakalnym dopracowywaniem przestrzeni wokół mnie. Przyznaję, niektóre z toczących się dość regularnie zmian są wynikiem trochę mojego widzimisię, takiego odwiecznego uwielbienia dla zmian i poszukiwania rozwiązania idealnego (które, oczywiście, nie istnieje). Tym razem jednak mój kilkudniowy remont wyniknął z autentycznej, niemal technicznej potrzeby: w moim 35-metrowym mieszkaniu brakowało miejsca do pracy. Warto wziąć pod uwagę, że w zasadzie w ogóle nie dysponuję stołem, więc ciężko mi było o taką nawet prowizoryczną przestrzeń, przy której mogłabym spokojnie popracować, albo nawet… zrobić sobie w wygodny sposób manicure. Zmęczyło mnie koczowanie z laptopem na kanapie albo przy stoliku kawowym. No i zaczęło się.

 

Ponieważ sypialnia, jak wspomniałam, ma całe 9 metrów kwadratowych, nie należy do szalenie ustawnych, a zmieścić w niej musiałam garderobę (nie tylko szafę – gdzieś takie rzeczy jak mop i odkurzacz trzymać trzeba), łóżko o szerokości 140cm (takie już miałam i zmieniać nie chciałam), no i sprawcę całego zamieszania, czyli porządne, dość spore biurko. Podejmowałam wcześniej próby wciskania w różne kąty mieszkania ikeowe biurko Micke, z blatem o szerokości 70cm, ale to było po prostu koszmarnie niewygodne i niepraktyczne: okej, na zdjęciu mogło wyglądać fajnie, ale gdy w praktyce usiłowałam korzystać z komputera, mieć przy sobie jakiś notes czy chociaż postawić kawę… przestawało być fajnie. Nie chodziło zatem o zrobienie byle jakiego miejsca, ale o wygospodarowanie faktycznie ergonomicznego miejsca, w którym można wygodnie skupić się przez dłużej niż pół godziny.
Żeby nie psuć efektu, pokażę Wam już gotowe pomieszczenie – a niechlubny obraz „przed” zobaczyć możecie TUTAJ KLIK.  Generalnie, całość udało się niemal na wymiar skomponować dzięki szafie PAX (175x60cm) i kombinacjom blatu LINNMON (200x60cm) oraz, w roli użytecznej podpory, komody Alex. Wszystko pochodzi oczywiście z IKEA.
Blat, z racji swojej długości, zachodzi poniekąd w taki „ślepy zaułek” za szafą, ale wbrew pozorom jest to całkiem praktyczne – mogę tam odstawić wszystko to, co akurat nie jest mi koniecznie potrzebne w przestrzeni roboczej, a dzięki odstępowi między blatem a szafą, w końcu ma miejsce gdzie mogę wsunąć i przechowywać tak problematyczne akcesoria jak lampa ring na statywie, czy roboczy blat do zdjęć oklejony marmurową okładziną.
Szuflady Alex to chyba jakiś wynalazek prosto z Narni: wszystko się tam mieści i wszystko mam teraz pod ręką. Rzeczy biurowe w jednej, kosmetyki do codziennego makijażu w drugiej, i jeszcze jakaś pozostaje wolna. Trzeba by mieć naprawdę pokaźną kolekcję rzeczy, żeby się tam nie mieścić. Blat leży sobie z lewej strony na tej komodzie, a z prawej podparty jest najtańszymi, białymi nóżkami za ok. 10zł/sztuka – i tak ich nie widać. Pod spód z prawej strony wjechała nawet ogromna drukarka ze skanerem – ku mojej radości, także zakamuflowana, a niestety często potrzebna. Ku ogólnej uciesze zdradzę, że wcześniej stała… w kuchni, w miejscu kuchenki mikrofalowej. Teraz już rozumiecie, że te zmiany były naprawdę konieczne ;).
Gdy nagle zaczęłam mieć do dyspozycji dwumetrowy blat, na początku zgłupiałam i sama nie wiedziałam, co z taką przestrzenią zrobić. Żeby go nie zagracać, ale jednak zorganizować w jakimś stopniu, postawiłam na wygodną, długą półkę, na której trzymam rzeczy nie-pierwszej potrzeby (pędzle, jakieś drobiazgi w pudełku, coś do dekoracji) i niezbędne akcesoria na samym blacie – m.in. organizer-domek z Jysk, który chodził mi po głowie długo i w końcu miałam gdzie go umieścić. To dobre rozwiązanie, jeśli nie chcemy montować nie do końca estetycznej tablicy korkowej czy magnetycznej – w komplecie mamy drewniane spinacze, na których można umieścić notatki, wizytówki etc. Po prawej widzicie zachomikowane lusterko, którego używam codziennie rano i mój ogromny, sztuczny liść monstery, też z IKEA, który często przydaje mi się jako rekwizyt do zdjęć, ale nie jest zbyt praktyczny do przechowywania. Tutaj, w takiej niezbyt „uczęszczanej” wnęce idealnie funkcjonuje jako nie przeszkadzające tło. Nie bez znaczenia jest też fakt, że blat z uwagi na wielkość pozwala wygodnie korzystać zarówno z dużego, stacjonarnego komputera (21″Mac), ale też gdy chcę coś na szybko zrobić korzystając z laptopa – nie wymaga to żadnych rewolucji.
 
Skoro już królują złote i różowo złote detale… w moje ręce wpadł (dosłownie, sam!) taki oto głośnik – kupiłam go, uwaga, w Lidlu. No czy nie jest piękny? Jasne, i tak zawsze korzystam przecież z jakiegoś komputera, no ale uznałam, że muszę go mieć. Jest świetny, polecam. Być może jeszcze go znajdziecie :). Gdy chcę się naprawdę skupić, odpalam sobie przez Bluetooth Spotify z czymś nienatrętnym w tle i… do przodu.
Półka nad biurkiem trochę prowizorycznie urządzona: zdecydowanie chcę z czasem postawić na bardziej wyszukaną zawartość w ramkach, nie przepadam za trochę oklepanymi cytatami i okrągłymi słówkami. Mniejsza ramka, wstyd przyznać, stoi nadal ze swoją pierwotną wkładką ;). Jednak motyw bieli, czerni i złota bardzo mi odpowiada. Jest czysto, schludnie, łatwo się przy tym wszystkim skupić.
Jedynym elementem „biurowym” który już wcześniej miałam, było krzesło – przyznam się bez bicia, nie jest tak w 100% wygodne, bo jest duże i ciężkie, więc pod tym względem 1:0 dla foteli na kółkach, ale nie mogłam znaleźć niczego, co nie wyglądałoby jak żywcem wyjęte z autentycznego biura. Moje trochę-glamour krzesło zostało wykonane na zamówienie – tak, by pasowało do podobnego, pikowanego wezgłowia na łóżku sąsiadującym z biurkiem, a nóżkami – do mebli. Wizualnie chyba się udało?
 
Ponieważ i tak przez chęć uzyskania pokaźnego biurka musiałam zrezygnować z uprzedniej, ogromnej (choć nieprzemyślanej i niewygodnej) szafy na wymiar, wiedziałam że w nowej, mniejszej, muszę nadal zmieścić się z kompletem rzeczy. Szafa PAX sprawdziła się w 100%. Przede wszystkim, po koszmarku z przesuwnymi, ogromnymi panelami nie z tej epoki, wiedziałam, że chcę szafę z drzwiami otwieranymi normalnie – wygląda dużo lżej i wcale nie jest mniej praktyczna. Wybrałam lekko zdobione, białe, matowe fronty TYSSEDAL, bez uchwytów, na klik, i częściowo lustro. Całość wygląda akurat: jest trochę stylowo, ale bez przesady, no i wygodnie. W środku pokusiłam się o oświetlenie, które naprawdę mnie ratuje gdy o 6 rano usiłuję nie oślepnąć, grzebiąc w poszukiwaniu czegoś do ubrania – miękkie, ledowe światło zapala się samo po uchyleniu drzwi. Akurat nie ujęłam szafy jakoś specjalnie na zdjęciach, być może pojawi się w przyszłości :).
 
Uff, tak właśnie wygląda moja domowa, mikroprzestrzeń biurowa. Ja po jakichś 2 tygodniach korzystania z niej mogę powiedzieć z ulgą, że było warto wtłoczyć ten niełatwy remont (malowanie, demontaż i skręcanie mebli…) w któryś weekend, bo nareszcie wszystko wylądowało na swoim miejscu, i jak się okazuje – nawet na tak małej przestrzeni, przy odpowiedniej kombinacji, można się komfortowo urządzić. Oczywiście, przy okazji pozbyłam się chyba czterech worków rzeczy absolutnie-niezbędnych, a przy ponownym załadunku nowej szafy surowo i skrupulatnie oceniałam stan i kondycję ubrań czy butów, by nie zapełnić jej ponownie rzeczami od dawna leżącymi odłogiem – polecam. Warto o tym minimalizmie nie tylko czytać, ale też, chociaż trochę go wdrożyć – to naprawdę ułatwia życie.
Tym przezornym akcentem dziękuję za uwagę i wraz z moją stałą, biurową towarzyszką Manią, do następnego! A Wy koniecznie dajcie znać co sądzicie o moich zmianach i czy macie być może jakieś sugestie dla mnie – co by tu jeszcze… ;).